To miała być moja ostatnia
rozmowa kwalifikacyjna, po serii wcześniejszych niepowodzeń. Ruszyłem na nią z 20
zł w kieszeni na bilet i ogromnym bólem głowy, wywołanym imprezowaniem w noc poprzedzającą
spotkanie. Nie było łatwo i przyjemnie, ale ostatecznie przyjęto mnie. W firmie
tej pracuję już od 6 lat. Poznałem w niej swoją żonę i grupę przyjaciół. Warto jest
w życiu dać sobie jeszcze jedną szansę.
Plecak
miałem już spakowany. Bilet powrotny do domu wykupiony. Wyglądało na to, że
moja przygoda „warszawskiego słoika” dobiegała końca. W stolicy trzymały mnie jeszcze
tylko dwa wydarzenia: sierpniowy koncert Iron Maiden na stadionie Gwardii i
ostatnia rozmowa kwalifikacyjna. Ostatnia, bo poprzedzona dziesiątkami innych, które
skończyły się porażką. Miała stanowić usprawiedliwienie przed samym sobą, że
już więcej nie można było zrobić. Ściana, koniec i kropka.
Przygotowania do rozmowy
nie były długie
Pogodzony
z losem przegranego, na ostatnie dwa dni ułożyłem w głowie plan. Wraz z bratem
i jego żoną miałem pójść na koncert, a dnia następnego, z samego rana, udać na ostatnią
rozmowę kwalifikacyjną. Obiecywałem sobie zachować w czasie imprezy umiar. Szczególnie,
że spotkania z bratem zawsze kończą się „napadowym bólem głowy”, jeśli wiecie o
czym piszę.
Podniecony
spotkaniem z Brucem Dickinsonem nie znalazłem jednak czasu na dokładne zapoznanie
się z działalnością firmy, która mnie zaprosiła na spotkanie o pracę. Wiedziałem,
że działa ona w sektorze finansowym, ma amerykański kapitał, długą i trudną do
wymówienia nazwę i beznadziejną stronę internetową.
W
dniu spotkania oko w oko z rekruterem poranna pobudka pokazała, że dzień
wcześniej umiaru zachować się jednak nie udało. Zmęczonym okiem patrzyłem w
lustro. Pocieszające było jednak to, na że na koncercie bawiłem się dobrze. Siłą
woli zebrałem się w sobie i dosłownie „zwlokłem się” z łóżka. Poranna toaleta przywróciła
mi resztki godności osobistej. Wyprasowałem koszulę. Zawiązałem krawat,
założyłem garnitur, wyczyściłem pantofle. Do dziś dnia zadziwia mnie jak, strój
galowy potrafi zmienić wymęczonego „szubrawca” w człowieka godnego zaufania…
Za
ostatnie 20 zł kupiłem bilet. Droga z Mokotowa na daleką Wolę upłynęła mi w
wielkich męczarniach. Głównie za sprawą silnie odczuwalnego pragnienia, rekordowo
wysokiej temperatury powietrza i wszechobecnego zaduchu panującego w autobusie.
Po blisko godzinie dotarłem na miejsce spotkania. Przed wejściem, jak skazaniec
prowadzony na ścięcie, zapaliłem ostatniego papierosa.
Miło nie będzie…
Biuro
było schludne, nie za duże. Sprawiało wrażenie przytulnego za sprawą
pracujących tam osób, głównie kobiet. Ciepłych i sympatycznych. Na żółtej ścianie
olbrzymie logo. Z za wysokiej recepcji uśmiechnięta młoda dziewczyna
zaproponowała mi kawę. Wymianę uprzejmości z młodą recepcjonistką przerwał mi mało
przyjemny dla ucha męski głos.
Głos
ten, jak się wkrótce okazało, należał do jednego z rekrutujących. Mężczyzna o
wyglądzie chłopca i szorstkim usposobieniu rozkazującym gestem zaprosił mnie do
sali.
Siedliśmy
naprzeciw siebie. Wzajemnie zmierzyliśmy się wzrokiem. Powietrze było gęste od złych
emocji. Naprzeciwko siebie usiadły dwa koguciki. Przy czym jeden to kamikadze,
z ostatnią dychą w kieszeni, pogodzony z losem i nie mający absolutnie nic do
stracenia. Drugi - niczym balon napompowany męskim ego, zarozumialec. Kłopotliwą
ciszę przerwało wejście do pokoju sympatycznej pani koordynator działu marketingu.
Dołączyła do swojego kolegi z pracy.
Płynnie,
przedstawiając się i wzajemnie wymieniając uprzejmości przeszliśmy do meritum
spotkania. Podstawowych pytań, które zawsze padają na rozmowach o pracę: o
dotychczasową ścieżkę kariery, wraz z prośbą o to, abym powiedział „coś” o
sobie. O to, co chciałbym robić za 5 lat i jak wyobrażam sobie siebie po
upływie tego czasu? O swoje silne i mocne strony. Skończyli przepytywanie na
pytaniach typu: dlaczego powinnyśmy ciebie zatrudnić, i dlaczego zdecydowałem
się odpowiedzieć na ich ofertę pracy.
No i taka sytuacja…
Trzeba
wiedzieć, że po kilkunastu odbytych wcześniej rozmowach kwalifikacyjnych na
takie pytania odpowiada się z automatu. Rozluźniony czekałem na to, co
nieuniknione, czyli o pytania o samą firmę i branżę. Jak się później okazało, w
całym procesie rekrutacji, wiedza na ten temat była dla rekruterów decydująca.
Odpowiadałem
zgodnie z prawdą i stanem mojej wiedzy, że firma działa w sektorze usług
finansowych, wywodzi się z USA i ma beznadziejną stronę internetową. Mój wywód
przerwał pan, zadając w języku angielskim pytanie, o to co robiłem wczoraj?
Jednocześnie poprosił, abym opisał to w kilku zdaniach.
Taki
obrót spraw dał mi zielone światło, abym przeszedł na język angielski. Przez
ostatnie dwa lata pracowałem w międzynarodowym środowisku, przynajmniej w mowie
językiem angielskim posługiwałem się bez zarzutu. Jak się szybko okazało, w
przeciwieństwie do rekrutującego. Ten bowiem, języka angielskiego chyba dobrze nie
znał. Za to ze zrozumieniem cały czas kiwał głową. Z mojej wypowiedzi zrozumiał
nie wiele. W toku swojej wypowiedzi zadałem bowiem mu pytanie, na które nie
uzyskałem odpowiedzi. Z satysfakcją ponowiłem to pytanie i salę znowu wypełniła
niezręczna cisza.
Rysowałem, omawiałem i
pisałem
Trzy
dni później przemiła pani koordynator z działu marketingu zaprosiła mnie do
drugiego etapu rekrutacji. W tej samej sali, w gronie pięciu osób poinformowano
mnie, że kolejny i ostatni już etap będzie składał się z pięciu zadań. Swoją
obecnością ponownie zaszczycił mnie opisany powyżej pan rekruter, miła pani koordynator
z działu marketingu oraz dwójka dyrektorów i sam prezes firmy. Przy czym
pierwsze skrzypce w czasie spotkania znowu grał znajomy pan rekruter.
Drugi
etap rozpoczęła seria testów. Kolejno: na inteligencję, wiedzy ogólnej i
psychotest. Ogólnie rzecz biorąc, pół godziny rysowania ptaszków i krzyżyków. Wśród
tych takie idiotyzmy jak: pytania o to, jakim znakiem z chińskiego horoskopu
jestem, jakim kolorem chciałbym być i o to, czy łatwo jest mnie doprowadzić do
płaczu?
Po
wypełnieniu kolejnych arkuszy, pan rekruter analitycznym wzrokiem pobieżnie przejrzał
moje odpowiedzi, i poprawiając złote oprawki na nosie wymamrotał: „ciekawe,
bardzo ciekawe”.
Poproszono, abym w kolejnych pięciu minutach zapoznał się z danymi
atmosferycznymi i przedstawił zgromadzonym prognozę pogody. Na ścianie
wyświetlono mapę Polski. Na zadanie miałem 3 minuty. Upływający czas odmierzał
pan rekruter, który z rozmachem, co 30 sekund, z krzykiem wyrzucał nad głowy
zgromadzonych wielkie tablice z informacją o upływającym czasie. Gong oznajmił
koniec mojej prezentacji.
Następnie,
do procesu rekrutacji włączył się milczący dotąd prezes. Poprosił o próbkę
prezentacji telefonicznej sprzedaży kilku produktów. Do wyboru był: chomik dla
dziecka z alergią, grzebień dla łysego, koń, własna matka i kamienie. Dodam
tylko, że dwoje z sześciu moich rozmówców trzymało w dłoniach podczas spotkania
ukryte słuchawki telefoniczne z wiszącym kablem.
Poproszono mnie także o
znalezienie i poprawienie 5 błędów na slajdzie wyświetlonym z Power Pointa.
Drugi
etap kończyło napisanie odręcznie wypracowania na temat: „Moje traumatyczne wspomnienie
z dzieciństwa”. Miało ono dostarczyć rekruterom informacji o tym, kim jestem
oraz co jest dla mnie ważne w życiu. Rekruter zapewniał mnie, że wiele prawdy
kryje się w każdej literce wychodzącej spod mojej dłoni, a on sam jest
wytrawnym grafologiem i psychologiem w jednej osobie.
Lekarzu lecz się sam
Koniec
końców pracę dostałem. Po pewnym czasie dowiedziałem się, że dwoje moich rywali
w tym szalonym wyścigu po drugim etapie rekrutacji zrezygnowało.
Pierwszym
moim zadaniem na stanowisku młodszego specjalisty w dziale marketingu była
praca nad nową stroną internetową. Podobno, jako jedyny z grupy kandydatów
ośmieliłem się powiedzieć, że strona jest kiepska i mało czytelna. To zostało
zapamiętane i w konsekwencji pozwoliło mi na przejście do II etapu. Dokładnie
25 sierpnia tego roku minie sześć lat od kiedy pracuję w tej firmie. W niej
poznałem żonę, wspaniałych ludzi, których śmiało mogę nazwać przyjaciółmi. Wyuczyłem
się też zawodu. Rozwinąłem skrzydła.
Z przemiłą panią koordynator z działu
marketingu pracuję do dnia dzisiejszego. Nigdy nie przekonałem się natomiast o
psychologicznych i grafologicznych zdolnościach pana rekrutera. Odszedł po
kilku miesiącach pracy. Mówiono, że długo nie mógł znaleźć nowej posady.
Opisana
wyżej rozmowa z rekruterami nauczyła mnie, że po pierwsze: sprawdzając u kogoś
wiedzę, warto samemu znać odpowiedź na zadane pytania. Warto zadbać też o to,
aby proces rekrutacji był przeprowadzony profesjonalnie, bo jest on wizytówką firmy.
Szczególnie w czasach, kiedy ubiegający się o pracę kandydaci swoimi
spostrzeżeniami dzielą się na różnego rodzaju forach internetowych i w grupach
dyskusyjnych. Źle przeprowadzony proces może nie tylko przyczynić się do plotek
na temat firmy, ale także spowodować rezygnację z kandydowania do pracy najlepszych
kandydatów.
Podpowiem
też, szczególnie młodym rekruterom, że warto włożyć więcej wysiłku w
przygotowanie się do rozmów i unikanie sztampowych i nudnych pytań. To męczy,
nuży i niczego nowego do wiedzy o kandydatach nie wnosi.
Czytelnik ( imię i nazwisko do wiadomości Redakcji)
Praca nadesłana na nasz konkurs książkowy!