Ustawa nowelizująca Kodeks pracy w zakresie wydłużenia okresu rozliczeniowego czasu pracy obowiązuje od ubiegłego roku i wzbudza wciąż emocje. Część prawników nazywa ją wprost wydmuszką lub bublem prawnym, który uderza w podstawowe prawa jednostek. Rząd i pracodawcy z kolei bronią jej wskazując, że dzięki elastycznym przepisom pozwalającym im na regulowanie czasu pracy, udało się ocalić przed likwidacją kilka tysięcy miejsc pracy . Kto ma rację w tym sporze?
Koła ratunkowe
Przypomnijmy: pracodawcy, którzy znaleźli się w trudnej sytuacji ekonomicznej spowodowanej dekoniunkturą i/lub kryzysem gospodarczym, mogą na mocy Ustawy o szczególnych rozwiązaniach związanych z ochroną miejsc pracy ( weszła w życie w listopadzie 2013 r.) obniżyć wymiar czasu pracy pracownikom w przypadku wystąpienia u nich przestojów produkcyjnych oraz mogą zwrócić się o pomoc finansową z Funduszu Gwarantowanych Świadczeń Pracowniczych na tzw. częściowe zaspokojenie wynagrodzeń oraz świadczeń odprowadzanych za pracowników do ZUS.
Mogą oni również, na mocy znowelizowanego Kodeksu pracy, wydłużyć okres rozliczeniowy czasu pracy do maksymalnie 12 miesięcy (wcześniej mogli takie rozwiązanie wprowadzić maksymalnie do 4 miesięcy). Co warte zaznaczenia, przedłużenie okresu rozliczeniowego może zostać wprowadzone w firmie wyłącznie w układzie zbiorowym, w porozumieniu ze związkami zawodowymi lub też przedstawicielami pracowników.
Zamach na jednostkę
W praktyce wygląda to jednak często tak, że to pracodawcy wskazują przedstawicieli załogi uprawnionych do negocjacji nad porozumieniem. Wdrożenie rozwiązań musi być też zgłoszone Państwowej Inspekcji Pracy – co, jak pokazują kontrole Inspekcji – również jest pomijane i zaniedbywane przez firmy.
Ale do rzeczy. W praktyce, stosowanie przedłużonego okresu rozliczeniowego w stosunku do pracowników zatrudnionych w systemie równoważnego czasu pracy może skutkować różną ilością godzin do przepracowania w poszczególnych miesiącach.
W każdym miesiącu stosowania przedłużonego okresu rozliczeniowego w przypadku pracowników, którzy przepracowali mniejszą ilość godzin i nie osiągnęli poziomu płacy minimalnej ( np. pracownicy wynagradzani na podstawie godzinnych stawek wynagrodzenia) zagwarantowana została wypłata wyrównania do płacy minimalnej.
Innymi słowy, w przypadku przepracowania nadgodzin w wydłużonym okresie rozliczeniowym pracownicy kredytują pracodawcę przez wiele miesięcy licząc, że ten kiedyś zwróci im zarobione pieniądze. Z kolei gdy mają miejsce przestoje i pracy nie ma – muszą oni pracować za kwotę niższą, niż ta, która wynika z umowy o pracę, gdyż rząd gwarantuje pomoc jedynie do kwoty minimalnego wynagrodzenia ( 1680 zł brutto obecnie).
Państwo umyło ręce
I w tym właśnie w tym mechanizmie, zdaniem wybitnego prawnika prawa pracy, dr hab. Arkadiusza Sobczyka, tkwi patologia. Narzucone przez rząd i pracodawców pracownikom rozwiązania są bowiem zamachem na zagwarantowane konstytucją prawo, jakim jest swoboda zawierania umów. Dodać należy, że na prawo to bardzo często powołują się sami pracodawcy przy okazji częstego stosowania umów na czas określonych oraz tzw. śmieciówek.
Według Arkadiusza Sobczyka, państwo wprowadziło przepisy antykryzysowe , które znoszą postanowienia zawarte w umowach o pracę nie dając w zamian pracownikom żadnych gwarancji, że otrzymają oni kiedyś swoje zaległe wypłaty. Przypomnijmy, rząd gwarantuje pracodawcom zagrożonym upadłością rekompensatę do wysokości minimalnego wynagrodzenia, nie więcej. Obniżenie pracownikom wynagrodzenia ma też swoje konsekwencje przy naliczaniu wysokości ewentualnej odprawy ( wylicza się bowiem średnią z zarobków z 12 ostatnich miesięcy).
Nie ma z kim rozmawiać?
Jak wynika z danych Inspekcji Pracy, od ubiegłego roku ( 23 sierpnia 2013 do 15 kwietnia 2014r.) z nowych przepisów antykryzysowych skorzystało w skali kraju 847 firm. W większości to duże przedsiębiorstwa zatrudniające po kilkaset osób z branży przetwórstwa przemysłowego oraz handlu i usług. Najwięcej z Wielkopolski i Śląska. Porozumienia wprowadzano w firmach najczęściej na maksymalny – 12 miesięczny okres.
Jak to możliwe, że związki zawodowe i przedstawiciele pracowników zaakceptowały postanowienia ustawy, która ewidentnie narusza równowagę sił na rynku pracy i do tego masowo podpisują porozumienia z pracodawcami? Gdzie na straży tej równowagi było państwo?
Zdaniem prawnika prawa pracy, profesora Ludwika Florka z UW, państwo reguluje w tym kraju wszystko, bo nie ma z kim rozmawiać. Pozycja partnerów społecznych jest tak słaba, że nie są oni poważnym partnerem w dyskusjach nad literą prawa. – Idealnym modelem prawa pracy byłby model niemiecki, ze zbiorowymi układami pracy, ale to odległa w Polsce perspektywa – mówił podczas konferencji zorganizowanej w ubiegłym tygodniu przez BCC w Warszawie, prof. Florek. Przypomniał jednocześnie, że rząd i pracodawcy nie mogą robić, co im się tylko podoba, ale tylko dlatego, że jest ustawodawstwo unijne, które z zakresie czasu pracy jest bardzo restrykcyjne i to ono chroni polskich pracowników, a nie nasze związki.
Katarzyna Bartman