Jeden z krakowskich wykładowców, w formie anegdoty, zwykł powtarzać za wybitnym rzeźbiarzem Xawerym Dunikowskim, że: „studentów trzeba tak uczyć, by ich nie nauczyć, bo jak się nauczy, to przyjdą i człowieka wyżrą”. Patrząc na długie listy młodych, bezrobotnych ludzi zarejestrowanych w urzędach pracy, i tych pracujących poniżej swoich kwalifikacji lub nie w swoim zawodzie - trudno nie ulec wrażeniu, że wiele polskich uczelni hołduje właśnie tej zasadzie: uczenie nie jest w ich interesie.
Szkoła swoje, firmy swoje
Prof. Tadeusz Luty z Politechniki Wrocławskiej mówi wprost: „Temat odpowiedzialności za losy absolwentów, od zawsze, omijany był przez kadrę akademicką. Rozmawiać o niej nie chcą, a wszelkich zmian boją się jak ognia”. Ale programy uczelni i mentalność wykładowców muszą w końcu zacząć nadążać za szybko zmieniającą się rzeczywistością, inaczej uczelnie podetną sobie gałąź, na której siedzą. - Często programy studiów przygotowywane są pod konkretnych pracowników uczelni, a nie studentów - nie owija w bawełnę prof. Andrzej Jajszczyk, dyrektor Narodowego Centrum Nauki. Jego zdaniem należy zmienić sposób nauczania. Zabronić wykładania zagadnień, które już się zestarzały w nauce. Walczyć o to, by osoby uczące przedmiotów, które ze względu na postęp cywilizacyjny i poznawczy, zmieniają się bardzo szybko, były dobrze przygotowane, by nie wykładały wiedzy sprzed 10-15 lat . - Dodatkowo, ludzie, którzy nie mają doświadczenia praktycznego, nie powinni uczyć czysto zawodowych przedmiotów - uważa prof. Tadeusz Luty.Mizerię w programach polskich uczelni dobitnie obnażył też, sporządzony w 2010 roku przez Instytut Pracy i Spraw Socjalnych, raport pt. „Uczelnia przyjazna pracodawcom”. Okazało się, że zarówno studenci, jak i pracodawcy mają kiepskie zdanie o polskich uczelniach. W ocenie jednych i drugich, żadna z nich nie uzyskała powyżej 50 punktów na 100 możliwych. Natomiast same uczelnie oceniły się w badaniu znacznie lepiej. Były bowiem takie, które przyznały sobie po 90 punktów. Co ciekawe, tam gdzie kadra biła się z pokorą w piersi, okazywało się, że szkoła jest bardziej skuteczna na rynku pracy od swojej konkurencji. Szkoła Główna Handlowa, która znalazła się na szczycie klasyfikacji sporządzonej przez pracodawców - w rankingu obrazującym samoocenę, była dopiero na ósmej pozycji. Może właśnie brak nadęcia i świadomość braków sprawia, że uczelnia jest w stanie nadążyć za potrzebami pracodawców i dostosowywać do nich swój program, dając tym samym studentom większą szansę zatrudnienia?
Zachodnie wzorce
- Uczelnie zachodnie oferują studentom i absolwentom liczne formy wsparcia np. w ESADE, w Barcelonie propozycje dla absolwentów są bardzo liczne. Obejmują m.in.: spotkania z wysokiego szczebla przedstawicielami firm, którzy dzielą się swoim doświadczeniem zawodowym, czy też kluby tematyczne - skoncentrowane na networkingu, szkoleniach, nawiązywaniu kontaktów zawodowych i wiele innych kwestii – podaje przykład Andżelika Kuźnar, kierownik Biura ds. Absolwentów SGH. Dodaje też, że wiele z tych hiszpańskich rozwiązań stosowanych jest już w Polsce. Przyznaje również, że system nadal jednak jest dalece niedoskonały. - Rzadko spotyka się u nas np. programy pomocy zawodowej dedykowane starszym absolwentom, którzy poszukują zatrudnienia lub są zatrudnieni, ale znajdują się w trudnej sytuacji - podaje przykład Andżelika Kuźnar.Winę za taką sytuację ponoszą też skostniałe obyczaje panujące na polskich uczelniach i rozbuchana, niechętna do współpracy administracja. - Uczelnia powinna wspierać studenta w poszukiwaniu informacji o rynku pracy, zachęcać do proaktywności. Niestety, na wielu uczelniach sztywne procedury administracyjne to utrudniają - uważa Joanna Kucza, z agencji zatrudnienia Antal International.
Edukować, nie szkolić
Problemem jest również odmienny sposób postrzegania zadań uczelni przez studentów, pracodawców i wykładowców. Ci ostatni wciąż uważają, że przygotowanie absolwenta do funkcjonowania na rynku pracy, nie leży w gestii ani wykładowców, ani szkół wyższych.- Uczelnie mają edukować, a nie szkolić z umiejętności zawodowych. Pracownik uczy się zawodu podczas szkoleń, na które wysyłany jest przez pracodawcę. Nie robi się tego po to, by jego życie się zmieniło, by powiększył swoją wiedzę, ale żeby lepiej wykonywał swoją pracę i przynosił większy zysk pracodawcy - uważa prof. Łukasz Turski, fizyk z Polskiej Akademii Nauk.
Skoro jest dobrze, to dlaczego jest aż tak źle? Niemiecki czy amerykański absolwent nie ma większych problemów z pracą. Podczas gdy niemieckie uczelnie chwalą się niemal 80-proc. poziomem zatrudnienia studentów, to w Polsce co piąty bezrobotny legitymuje się dyplomem szkoły wyższej.
Sukces niemieckich uczelni w dużej mierze wynika z faktu, że połowę programu stanowią tam zajęcia praktyczne, od których tak mocno odżegnują się polscy akademicy. Dominik Antonowicz, socjolog z Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu, widzi jeszcze jeden powód tej sytuacji.
- Wielu absolwentów pada ofiarami dobrego marketingu uczelni. Często przechwałki o pewnym zatrudnieniu są kompletnie nieweryfikowalne i są niczym więcej, jak tylko sprytnym trikiem reklamowym - twierdzi Dominik Antonowicz.
Ale Antonowicz podsuwa też pewne rozwiązanie tej sytuacji. - Kluczem jest tu informacja. Bowiem sukces absolwentów poszczególnych uczelni na rynku pracy powinien być mierzony w konkretny, zunifikowany sposób. Kandydaci na studia powinni z łatwością móc się dowiedzieć, jaka przyszłość zawodowa czeka ich po danym kierunku, na danej uczelni. Wiedzieliby, że kończąc tę uczelnię, w danym mieście, mogą liczyć na konkretne, określone w jakimś przedziale zarobki - mówi socjolog. Dodaje, że sprawdzanie, jak absolwenci radzą sobie na rynku pracy, ważne jest też dla samych uczelni, bo dzięki temu miałaby one wymierną informację na temat oferowanego przez siebie kształcenia
Podobne dane od roku zbiera ministerstwo nauki i szkolnictwa wyższego (MNiSW). Sęk w tym, że nikt o tym nie wie, nikt ich nie sprawdza, a na pewno już nie robią tego kandydaci na studia.
Błogie lenistwo
Środowisko akademickie jest specyficzne, nie zawsze aplauz znajdują w nim zmiany proponowane przez MNiSW. Nałożony przez resort na wszystkie uczelnie w kraju, od 1 października 2011 roku, obowiązek badania losów zawodowych absolwentów, jest skutecznie pomijany przez władze wielu uczelni. Monitoring sytuacji studentów przeprowadziło dotąd zaledwie 40 na 470 krajowych uczelni.Władze polskich uczelni na cudzych doświadczeniach uczyć się nie chcą. Badania losów studentów to żadne novum, ale stała praktyka w innych krajach europejskich. Jako pierwsze w Europie, przeprowadziły je w 1989 roku Niemcy. Aktualnie, takimi badaniami objętych jest 80 proc. niemieckich szkół. Za ich przykładem, w 1994 roku poszła Wielka Brytania, w 1997 roku - Francja, a później kolejne kraje. Badania te mają cel typowo praktyczny. Ich zadaniem (na podstawie Ekspertyzy Monitoringu Losów Absolwentów Szkół Wyższych firmy Sedlak & Sedlak) jest analiza zatrudnienia i sytuacji zawodowej absolwentów oraz ocena przydatności ich kompetencji w pracy zawodowej. Wyniki te wykorzystuje się do ewaluacji programu studiów oraz udoskonalenia ich harmonogramów. Przyczynia się to m.in. do podwyższania jakości programów kształcenia.
To wymaga jednak zmiany stylu myślenia. I tu okazuje się, że znakomita większość polskich wykładowców nie ma najmniejszego zamiaru ponosić odpowiedzialności za losy swoich studentów. Również prawnik i ekonomista, Robert Gwiazdowski uważa, że wiedza to jest inwestycja w siebie i nikt za tę decyzję na uczelni, poza samym studentem, odpowiadać nie może. - Przecież ktoś mógłby się chcieć kształcić czysto hobbystycznie, żeby wzbogacić swoją wiedzę, a nie po to, żeby mieć pracę. Jeśli ktoś chce sobie postudiować archeologię, to trudno oczekiwać, żeby profesor i uczelnia załatwiły mu po tym kierunku robotę! - oburza się Gwiazdowski. Jednak zauważa on też potrzebę zmian. - W Polsce mamy idiotyczny system kształcenia. Na najlepszych zagranicznych uczelniach, student zapisuje się na uniwersytet i na początku studiuje różne rzeczy, próbując się zorientować, co chce zrobić dalej ze swoim życiem. U nas natomiast zapisuje się na konkretny wydział, do którego jest przywiązany. Oczekujemy więc od maturzysty, 19-latka, który tak naprawdę nie wie, czego chce od życia, podjęcia decyzji rzutującej na całą jego przyszłość. To, że ten system nie działa, nie jest winą uczelni i profesorów, tylko ustawodawcy - uważa Robert Gwiazdowski.
Również prof. Luty twierdzi, że zmiany powinny być wprowadzone odgórnie, przez resort nauki. - W ustawie powinien być zapis, że dyplomy są dyplomami uczelni, a nie dyplomami państwowymi, wydawanymi w „aureoli” RP. Wtedy uczelnia poczuje się odpowiedzialna za jakość dyplomu, znacznie bardziej niż w tej chwili - sugeruje wykładowca.
Pieniądze z uczelni na firmę
Chociaż większość uczelni, broni się jak może, przed odpowiedzialnością za losy swoich absolwentów, niektórzy wykładowcy wychodzą jednak z odważnymi inicjatywami. Profesor Jerzy Hausner, były minister gospodarki i pracy, a obecnie wykładowca Uniwersytetu Ekonomicznego w Krakowie, jest przekonany, że bezrobocie wśród absolwentów szkół wyższych będzie się nasilać, o ile ludzie ci nie zaczną na większą skalę zakładać własnych firm. By było to możliwe, potrzebne są: zmiana modelu kształcenia pod kątem przedsiębiorczości i samodzielności oraz system wsparcia finansowego w postaci poręczeń i niskooprocentowanych pożyczek. Zgodnie z jego pomysłem, szkoły wyższe mogłyby tworzyć specjalne fundacje, które byłyby dokapitalizowywane ze środków Funduszu Pracy. Zajmowałyby się one udzielaniem poręczeń i ułatwiały absolwentom pozyskanie niskooprocentowanych pożyczek w wyznaczonych instytucjach finansowych. Nad ich działalnością, jak twierdzi Profesor, miałyby kontrolę uczelnie i to one byłyby rozliczane z tej działalności.Minister pracy, Władysław Kosiniak-Kamysz zasugerował, by poręczenia dla przedsiębiorczych studentów szły ze środków uczelni, a profesorowie ręczyli za to, że firmy te nie zbankrutują od razu. Okazało się to jednak tylko skrótem myślowym i przejęzyczeniem. Pomysł ten byłby bowiem dla wielu nie do przyjęcia. - Nie można oczekiwać, że wykładowca będzie gwarantował, że za kilka lat jego absolwent będzie wiedział to samo, co wiedział na egzaminie. A już tym bardziej nie można oczekiwać, że za umiejętności absolwenta będzie ręczył finansowo - wzdycha prof. Tadeusz Luty. Krytyczni wobec pomysłów ministerstwa są też przedstawiciele SGH. - Trudno wyobrazić sobie sytuację, w której uczelnia ponosi finansową odpowiedzialność za dalszą karierę zawodową absolwenta. Uczelnia daje pewne możliwości rozwoju i wsparcia merytorycznego, lecz kto i jak z nich skorzysta - zależy wyłącznie od samego zainteresowanego studenta, a później absolwenta - mówi rzecznik prasowy SGH, Marcin Poznań. Podobnego zdania są też reprezentanci pracodawców. - Każdy student, jako samodzielna i dorosła osoba jest kowalem własnego losu. Przede wszystkim od jego postawy, zaangażowania i starań, już podczas studiów, zależeć będzie to, jak dobrze odnajdzie się na rynku pracy - kwituje z naciskiem Joanna Kuczy.
Marlena Mistrzak